Nie będzie powołany tłumacz przysięgły języka romani, czyli romskiego, czego domagał się pełnomocnik grupy Romów w imieniu organizacji pozarządowych wspierających Romów. Dziś, tj. w piątek 10 stycznia, odbyła się druga rozprawa w procesie o eksmisję rumuńskich Romów z dzikiego koczowiska przy ul. Kamieńskiego. Proces wytoczyło miasto Wrocław, które domaga się od sądu nakazu opuszczenia przez 47 Romów (w tym 26 dzieci) zajętego przez nich terenu należącego do miasta, na którym postawili baraki.
Przed rozprawą przedstawiciele Amnesty International przedstawili listy z poparciem dla sprawy Romów, które zostały napisane w Polsce podczas grudniowego maratonu pisania listów.
Nie rozumieją po rumuńsku?
Pełnomocnik Romów, którego wynajęło stowarzyszenie Nomada, przekonywał wrocławski sąd, że tłumacz języka romskiego jest konieczny, ponieważ Romowie posługują się tym językiem i nie rozumieją rumuńskiego. Przed sądem zaś pozwani odpowiadają za pośrednictwem tłumacza jęz. rumuńskiego. – Oni od ponad 15 lat mieszkają poza Rumunią, język rumuński jest dla nich tylko językiem urzędowym, w którym się pisze i czyta, a oni tego nie potrafią. Stracili kontakt z rumuńskim. W trakcie przesłuchań na policji pozwani mieli problem ze zrozumieniem części pytań i rozbieżności może być więcej – argumentował mec. Aleksander Sikorski. Zdenerwowało to tłumaczkę przysięgłą jęz. rumuńskiego, która odebrała wypowiedź jako podważającą jej kompetencje językowe. – Odniosłam wrażenie, że pozwani wszystko rozumieją – podkreślała. Każdy pozwany ma być przesłuchany przez sąd.
Reprezentujący miasto pełnomocnik uznał wniosek o powołanie tłumacza języka romskiego za bezzasadny. – W punkcie konsultacyjnym zorganizowanym przez MOPS nie było dotąd problemów z porozumiewaniem się z nimi, część z pozwanych mówi i rozumie po polsku – mówił.
Żyją z żebrania i zbiórki złomu
Ostatecznie sąd odrzucił wniosek i zajął się przesłuchiwaniem Romów, których do sądu przyszło 11. Zabrali z sobą małe dziecko.
21-letnia Mina Gabor przyznała, że we Wrocławiu mieszka od roku i 2 miesięcy wraz z mężem, teściową i dzieckiem obecnym na sali sądu. Spodziewa się teraz drugiego dziecka. Do Polski przyjechali, aby zarobić pieniądze.
– Teściowa wychodzi na miasto, a ja zajmuję się domem. Teściowa przynosi co dzień 20 - 30 zł, mąż zajmuje się zbieraniem złomu, ja wychodzę na miasto tylko w niedziele – opowiadała. Zapytana przez pełnomocnika władz miasta, czy wie, że są tu w Polsce nielegalnie, odparła, że wie.
Przy ul. Kamieńskiego, nieopodal szpitala wojewódzkiego, mężczyźni, kobiety i kilkuletnie dzieci koczują od blisko trzech lat w barakach z desek i dykty. Najczęściej żyją z żebractwa na ulicach. Dzieci nie chodzą do szkoły. Miasto próbuje od dawana odzyskać nielegalnie zajmowany teren i proponuje Romom przeniesienie się do noclegowni. Romowie nie chcą o tym słyszeć, bo musieli by się rozdzielić. – Chcemy wszyscy mieszkać razem, kobiety z mężami i dziećmi – mówią kobiety.
Eliza Głowicka