Robert Glasper Experiment występuje w składzie: obsługujący klawisze i liderujący formacji Robert Glasper, Derrick Hodge na basie, Mark Colenburg na perkusji i Casey Benjamin za mikrofonem podpiętym pod dwie skrzyneczki pełne pokręteł i guzików (to chyba vocodery?), z keytarem na szerokim i długim pasie, i dwoma saksofonami pod ręką. To znakomici muzycy, szczególnie perkusista, a Casey Benjamin, z tą swoją posturą, tatuażami i ekstrawagancką fryzurą idealnie sprawdza się jako ten, kto ściąga na siebie niemal całą uwagę publiczności. Niby wycofany, pozostający w dyskretnym tle i z dwóch stron otoczony instrumentami klawiszowymi Robert Glasper czuwa nad wszystkim i lideruje formacji, nie narzucając jednak swojej osobowości. Podczas tego półtoragodzinnego koncertu każdy z jego kolegów dostał kilka minut wyłącznie dla siebie. Sam Glasper „wyszedł na solo” dopiero pod sam koniec występu, i to wcale nie po to, by popisać się kunsztem i sprawnością palców – stworzył za to nastrój, pięknie ewoluujący od spokojnych dźwięków aż do finałowych mocnych akordów. Ale to właśnie w czasie tego długiego solo swojego – bądź co bądź – szefa Derrick Hodge stał oparty o wzmacniacz, plumkał leniwie na swoim instrumencie i przez dobrych kilka minut sprawiał wrażenie kogoś, kto znalazł się na scenie za karę. Mógłby jeszcze ziewnąć i spojrzeć na zegarek – ten gest dobrze podsumowywałby jego zaangażowanie w koncert. Reszta jego kolegów nie pozwalała sobie co prawda na tak ewidentny brak samokontroli, ale trudno byłoby stwierdzić, by emanowali radością i entuzjazmem. Ot, przyjechali, zagrali, praktycznie nie odezwali się do ludzi (na początku i na końcu koncertu Glasper przedstawił cały skład; to wszystko), ukłonili się, podziękowali, wykonali jeszcze jeden numer na bis, bo wypadało, i koniec. A publiczność wcale nie upierała się, by muzycy bisowali ponownie.
Co ciekawe, wszystko zapowiadało się zupełnie nieźle. Już jako drugi poleciał ze sceny „Get Lucky”, przebój Daft Punk i Pharella Williamsa. Była energia, był drive, kolejne utwory z obu płyt „Black Radio” fajnie się przenikały, dobrze wypadł np. „Lovely Day”, publika kilka razy zerwała się do spontanicznych oklasków, ale cały koncert był raczej jak ten zagrany pod koniec setu cover „Smells Like Teen Spirit” – potencjalnie nie do popsucia, w praktyce nudny i męczący. Szkoda.